Berkley 1

Połączonymi siłami redakcji WMH oraz WTV wspartymi przez naszą koleżankę z wydawnictwa, Edytę, ruszyliśmy bladym świtem na dalekie Kaszuby.

Celem było jeziorko o wdzięcznej nazwie Karasiowo, gdzie kiedyś nakręcono jeden z filmów WMH. Kilkugodzinną trasę Warszawa-Kaliska Kościerskie przejechaliśmy bez wielkich problemów i wczesnym popołudniem pewnego piątkowego dnia w drugiej połowie czerwca mogliśmy już zarzucić wędki w oczekiwaniu na pierwsze brania. Zapytacie pewnie, skąd w ogóle pomysł aby jechać taki kawał drogi na ryby akurat tam? Otóż jakiś czas temu nakręciliśmy tam film „Sposób na karasia", a łowiący tam wtedy koledzy wystawili temu łowisku wyjątkowo dobrą opinię. Od premiery filmu minęło trochę czasu, postanowiliśmy więc sprawdzić czy i co się tam zmieniło pod względem rybostanu a przy okazji odpocząć w pięknym plenerze Szwajcarii Kaszubskiej.

„Uzbrojeni" byliśmy tak, że z trudem pomieściliśmy się we trójkę w było nie było pakownej Octavii. Komplet feederów, pickerów i spinningów na trzech osób, zabrana w ostatniej chwili matchówka, belly boat Jarka, muchówka, spinningi, parasole, krzesełka, zapas różnego rodzaju woblerów, gum, zanęt i miksów... Naszym celem bowiem miały być nie tylko ryby spokojnego żeru (oprócz karasi srebrzystych są tam też złote, są liny i średniej wielkości karpie), ale także szczupaki i okonie.

Nasze humory ostudziło nagłe załamanie pogody. Na dzień przed wyjazdem ciśnienie poleciało na łeb na szyję, a pogoda zrobiła się typu „czasem słońce, czasem deszcz" ze wskazaniem jednak na deszcz przez pierwsze dwa dni pobytu. Mogliśmy sobie więc gratulować zapakowania parasoli z dopinanymi boczkami, bo tylko dzięki nim łowienie było w ogóle możliwe. Tomek, właściciel łowiska, wypożycza je zresztą swoim gościom i w razie opadów naprawdę warto skorzystać z tej możliwości.
Przez pierwsze dwa dni obfite przelotne opady nie zachęcały Jarka do rozpakowania belly boata, postanowiliśmy zatem poprzestać na zasiadce na ryby spokojnego żeru. Gdy okazało się, że ryby (na skutek załamania pogody?) trzymają się okolic oddalonych od brzegu skupisk roślinności, a przy wyraźnym bocznym wietrze i zacinającym deszczu łowienie na matchówkę było utrudnione, postawiliśmy wszyscy na pickery. Ja łowiłem na metodę, a pozostali – na otwarte koszyczki (open feeder). Dla urozmaicenia sięgnęliśmy po różne zanęty i tu mogliśmy poczynić ciekawe obserwacje. Początkowo do otwartych koszyków powędrowała bardzo gruba żółta zanęta karpiowa na bazie kukurydzy (lekko słodka) wzbogacona o pellet halibutowy 2,5 mm i kukurydzę konserwową, a do metody – miks rybny. Po pewnym czasie zaczęliśmy kombinować z zanętami. Ja zmieniłem miks rybny na kukurydziany, a potem na owocowo-rybny i te dwa ostatnie sprawdziły mi się wyraźnie lepiej. Z kolei Jarek i Edyta zaczęli, jako się rzekło, od kukurydzianego, a gdy się skończył – przeszli na słodką zanętę o smaku orzecha tygrysiego doprawioną wspomnianym już pelletem 2,5 mm i kukurydzą. Oni jednak z kolei po zmianie mieli mniej brań. Wnioski każdy sam łatwo wyciągnie.

Szybko okazało się, że najskuteczniejszą przynętą jest czerwony robak i że w naszej ekipie łowił przede wszystkim ten, kto posłał zestaw tuż pod pas zielska. Brania bywały bardzo delikatne, chwilami wręcz mieliśmy wrażenie, że mamy do czynienia z wczesnowiosennymi linami. Za to po braniu ryby od razu dawały nurka w rośliny i szukaj wiatru w polu... Na 3 wyholowane karasie 4 od razu po braniu parkowały w trzcinach. Niestety musieliśmy łowić głównie tak, że hol przebiegał częściowo wzdłuż skraju pasa roślin. Łowisko wymagało uwagi i pewnej dozy umiejętności technicznych, bez których trudno byłoby dobrze połowić. To nie jest przysłowiowa wanna z rybami, które same wychodzą na brzeg.
Na naszej macie do odhaczania lądowały głównie karasie srebrzyste w granicach 1-1,5 kg (na oko, bo nikt ich nie ważył i nie mierzył), czasem trafiła się płotka czy okoń. W sobotę rano już po 5 minutach od pierwszego porannego zarzucenia miałem pierwsze branie. Ryba wysnuła z kołowrotka 3-4 m żyłki (łowiłem z przyponem żyłkowym 0,20 mm) i... luz. Karp, lin czy ponad 2-kilowy japoniec? Nie mam pojęcia, ale każda z tych możliwości była równie realna.

W niedzielę pogoda poprawiła się i Jarek zdecydował się na łowienie na muchę i spinning z belly boata, a także na spinning z łodzi. Szybko na jego muchówce zameldował się nadwymiarowy szczupak, który jednak spiął się mu pod nogami (a raczej płetwami). Potem do jerka wyskoczył kolejny szczupak, ale trzeba pecha że... w niego nie trafił. Wyskoczył, zamłynkował i zniknął. Na 2-3 godziny łowienia drapieżników to były wszystkie związane z nimi emocje.
Wieczorami spędzaliśmy czas w grillowni nieopodal jeziorka, gdzie przy dużym palenisku przyrządzaliśmy sobie obiadokolacje i suszyliśmy ekwipunek. W ogóle jest to dobre miejsce np. dla dzieci, gdy pada deszcz. A gdy jest słońce, rozległa, dobrze utrzymana łąka nad brzegami jeziorka, urozmaicona kępami drzew jest dla nich świetnym miejscem do zabaw, a dla dorosłych niewędkujacych członków rodzin – do opalania, grillowania, piknikowania, grania w piłkę...

Nasz wyjazd był udany. Można w tym miejscu zapytać: no ale co z rybami? Opłaciło się po te japońce jechać z Warszawy aż pod Kościerzynę? Gdyby patrzeć tylko z tego punktu widzenia, odpowiedź byłaby odmowna. Ale jeśli brać pod uwagę urodę tego miejsca, panujący w nim klimat ciszy i spokoju oraz gościnność sympatycznych gospodarzy, Tomka i Emilii, mogę z czystym sumieniem napisać że było warto. Ja w każdym razie zamierzam tam jeszcze powracać, mimo że łowisk karasiowych pod Warszawą nie brakuje.

Fot. Marcin Wosiek, Jarek Wysocki

łowisko Karasiowo www.karasiowo.pl


Nie masz uprawnień do komentowania. Zaloguj się