Mitchell RTE

Na ryby chodzę przeważnie w towarzystwie. Zawsze to weselej, bezpieczniej i praktyczniej. Prawie zawsze.

 koledzy 

Epizod pierwszy

Narew, październik. Chodzimy z moim kolegą za szczupakiem i okoniem. Ja w woderach, on w spodniobutach. Jest ranek, słońce pięknie świeci. Temperatura powietrza lekko poniżej zera. Wchodzimy na malutką odnogę, która odcina niewielką wyspę od lądu. Tu nurt płynie wolniej i jest sporo roślinności w wodzie. To bankówka, zawsze obdarzy jakimś okoniem albo szczupaczkiem. Dno jest muliste i bardzo grząskie.
Kolega znika za niewielkim pagórkiem. Nie mija 30 sekund, słyszę donośny plusk i widzę ogromne kręgi na wodzie, wyłaniające się z za pagórka. Głośno krzyczę, żyjesz!? Po chwili z za pagórka wyłania się kolega.
Ze spodniobutów wylewa mu się woda, a całą lewą stronę ubrania i twarz ma mokrą i umazaną w mule.
Nie wiem czy śmiać się, czy co? W eter leci ciężka wiązanka. Kolega coś bełkocze o kiepskim dniu, o nodze, że mu utknęła w mule itd. Spodni w zapasie kolega nie miał, więc o dalszym łowieniu przy tej temperaturze nie ma mowy. Koniec wyprawy.

 

Epizod drugi

To samo miejsce, lato, rok później. Pojechaliśmy w kilka osób. Rozeszliśmy po brzegu w takich odległościach, że nie widzieliśmy siebie nawzajem.
Łowimy. Po jakiś dwóch godzinach, nagle dzwoni mi telefon. To jeden z kolegów. Odbieram. Próbuje go zrozumieć, co nie jest takie proste, bo zanosi się śmiechem. Zrozumiałem tylko tyle, że mam przyjść do niego jak najszybciej, bo wynikła jakaś ciężka sytuacja i trzeba mu pomóc. Pędzę na złamanie karku 200 metrów w dół rzeki. Widok jaki zastaję jest...przedziwny. Nad samą wodą stoi kolega, który do mnie dzwonił, z nożem (typu Rambo) w jednej ręce i z zapalniczką w drugiej. Obok niego stoi mój drugi kolega (ten, który się rok wcześniej skąpał) z baaardzo wrogą miną. Przez chwilę mam wrażenie, że rzucą się na siebie i będzie jatka. Tylko czemu ten się cały czas chichra?? Podchodzę bliżej. Dopiero teraz widzę co jest grane.

Kolega z wrogą miną, ma wbitą w czubek głowy obrotówkę, zdaje się Effzeta 2. Przez zęby syczy do mnie: "Strachu, czy mógłbyś mi to wyjąć z głowy i zabrać tego idiotę stąd"!!??
Patrzę na drugiego kolegę i pytam go po co mu ten nóż i zapalniczka?? Na co on odpowiada, cały czas się śmiejąc, że on nie da rady wyczepić mu tego z głowy, bo mu się słabo robi więc pomyślał, że opali nóż (pewnie chodziło mu o zdezynfekowanie ostrza) i przetnie skórę na głowie to na pewno kotwiczka wyjdzie.
Dotarło do mnie w tym momencie, że jest on w stanie co najmniej wskazującym. Kazałem szybko schować to żelastwo i odejść (oczywiście ostrą łaciną). Skończyło się bez ofiar. Przebiłem hak kotwicy przez skórę tak, żeby wystawał grot na zewnątrz. Spłaszczyłem zadzior i odhaczyłem blaszkę z głowy nieszczęśnika. Dzielnie to zniósł. Jak się okazało, błystka wystrzeliła z zaczepu z taką prędkością, że nie zdążył się uchylić
i jeden z grotów kotwicy utkwił centralnie w czubku głowy. Swoją drogą nie wiedziałem, że skóra na głowie jest taka mocna i gruba. Brrrr...


Epizod trzeci

Bug, Kania Polska. Zabraliśmy ze sobą kolegę początkującego. Będziemy łowić na leniucha czyli feeder.
Po zarzuceniu swoich zestawów przyszedł czas na żółtodzioba. Uparł się, że sam zarzuci. Wszyscy stoimy obok niego. Nabił 150 gramowy koszyk zanętą, założył białe robaki na haczyk i przymierza się do rzutu. Wędka do tyłu, zamach jak przy surfcastingu. Rzut. Wypatrujemy lecącego zestawu, bo żyłka schodzi jak szalona ze szpuli. Dziwne, gdzie jest zestaw? Nagle, wszyscy przytomnieją!! Rozbiegamy się we wszystkie strony oprócz kolegi rzucającego. Sekundę później słychać szum lecącego koszyka i zaraz po tym tępe uderzenie w......no właśnie, w co? Okazuje się, że raczej w kogo? Kolega żółtodziób, klęczy na ziemi, plecy ma wygięte w łuk, próbuje rękoma złapać się za łopatkę, wyraźnie go zatkało, ma bezdech. Próbuje coś powiedzieć, nie musi, wszyscy wiedzą co się stało. Nasz żółtodziób wykonał przedziwny rzut. Za wcześnie zwolnił żyłkę z palca i koszyk z ogromną siłą poszedł pionowo w górę. Niestety kolega nie ogarnął w porę sytuacji. Koszyk spadając grzmotnął go centralnie w plecy, pod łopatką. Cóż to musiał być za ból... Gdy już doszedł do siebie zdjął koszulkę na plecach miał wielki purpurowy siniak. Jeszcze długo pamiętał tą wyprawę.


Epizod czwarty

Deszczowe, sierpniowe późne popołudnie nad Narwią.
Po całym dniu biczowania wody, chcieliśmy zjeść coś na ciepło, ogrzać się przy ognisku. Nazbieraliśmy trochę drewna, ale rozpalić się nie chciało, bo mocno wilgotne. Kolega wpada na pomysł, może odrobinka benzyny? Stanowczo oponuje, ale bezskutecznie. Piętnastolitrowy kanister z resztką paliwa idzie w ruch. Zapałka do ogniska. Ogień buchnął, pomogło. Kanister odstawiony w bezpieczne miejsce. Niestety, kolega nie zauważył, że źle zamknął kurek i z wlewki wylewało się paliwo. Później nastąpiła scena jak ze ,,Szklanej Pułapki 2". Ogień z ogniska szybko podkradł się do kanistra tworząc płonącą ścieżkę i częściwo go zajął. Reakcja kolegi była natychmiastowa. Podbiegł do kanistra, chwycił go od spodu i szerokim łukiem wrzucił go wody, tuż przy brzegu. Kanister jednak nie tonie (jest w 95% pusty) tylko utrzymuje się na powierzchni.
Za chwilę bucha z niego płomień osiągając około 2 metrów. Wygląda to tak jakby ktoś puszczał pirotechniczne wianki na wodzie albo scena biblijna. Nurt rzeki szybko zabiera pływającą pochodnie w dół rzeki. Jest już półmrok i w świetle płomienia pływającej pochodni widzimy zdziwionych grunciarzy siedzących na brzegu parenaście metrów od nas. Ich zdziwienie przechodzi w osłupienie, gdy płonący kanister przepływa pod żyłkami ich gruntówek, przepalając je i pozbawiając zasadniczej części zestawu.
Osłupienie przeradza się w agresję i......a dalej to już inna historia.
Takich epizodów mógłbym opisać jeszcze kilka, tylko po co mam straszyć początkujących wędkarzy. Śmiało jednak mogę powiedzieć, że wędkarstwo sport momentami ekstremalny.
A teraz poważnie. Wyżej opisane sytuacje to zdarzenia ekstremalne i przytrafiające się z małą częstotliwością. Towarzysze wypraw to bardzo ważny element tego hobby.
Trzeba ich szanować, poznać i dbać o nich, wtedy takie sytuacje będą zawsze miały szczęśliwe zakończenie. Po latach jest wtedy co wspominać z uśmiechem na ustach.

Do następnego razu....
Tomek "Strachu" Straszewski

P. S. 1
Serdecznie pozdrawiam moich towarzyszy wypraw. Celowo nie wymieniałem imion i nazwisk, ponieważ
w momencie, gdy przeczytają ten tekst ich reakcja może być nieprzewidywalna i może mieć bezpośredni wpływ na moje zdrowie oraz życie. Jakby co, to w tym momencie puszczam do Was wielkie oko...he, he,he.

P.S. 2
Wersminia, Zima. Siedzimy na lodzie we trzech i próbujemy łowić garbusy. Chodzimy od dziury do dziury, patrzymy na ekran echosondy (mamy dwie) i łowimy.
W pewnym momencie jeden z nas rzuca pytanie na głos : "Mieliście taką sytuację, że nie macie odczytów (echa ryb) na echosondzie a macie brania?" .
Przez chwilę jest cisza, jednak przerywam ją i odpowiadam : "Ja mam taką sytuację.....od momentu jak mi zabrałeś echosondę z przerębla".
Pozdrawiam pana J.


Nie masz uprawnień do komentowania. Zaloguj się