Berkley 1
Wędkarstwo muchowe uchodzi za najbardziej wyrafinowaną metodę wędkarską. W chwili obecnej, nadal pokutuje stereotyp, jakoby muszkarstwo było sportem drogim, trudnym do opanowania i przeznaczonym wyłącznie dla elit. Zagorzali spinningiści czy spławikowcy, mający ogromny bagaż doświadczeń, bardzo niechętnie uczą się nowych rzeczy.
W swoich metodach są starymi wygami, w muszkarstwie musieliby stawiać pierwsze kroki, uczyć się takich rzeczy jak budowa zestawu czy technika rzutu. Czy jest to sport drogi? Owszem! Podobnie jak spinning, karpiowanie czy wyczyn. Mamy to szczęście, że żyjemy w XXI wieku. Producenci sprzętu wędkarskiego starają się dostosować swoją ofertę do potrzeb wędkarzy. Każdy znajdzie coś adekwatnego do swoich potrzeb i zasobności portfela. Czy jest to metoda trudna do opanowania? Dzisiaj nic nie jest trudne.
Dostępność literatury fachowej, ułatwiona wymiana informacji dzięki forom internetowym i wynalazek telefonii komórkowej, pomagają nam stawiać pierwsze kroki. Nie musimy uczyć się na własnych błędach. Nie ma potrzeby nadużywania uprzejmości doświadczonych kolegów. Wystarczy zapytać na forum, przeczytać książkę, obejrzeć film, porozmawiać ze kolegą i łowić.

abc14c64r5

 Nie inaczej było ze mną. Dzięki wędkarskiej pasji, udało mi się poznać wielu wspaniałych ludzi, którzy namawiali mnie na przygodę ze sztuczną muszką. Twierdzili oni, że muszkarstwo jest świetną odskocznią od spinningu lub jego uzupełnieniem.

Choć historia zna przypadki, gdzie nawet najbardziej zapaleni spinningiści, odkładali swe kije i zatracali się w muszkarstwie, to nie mogłem opierać się zbyt długo. Ze strachem w sercu, sięgnąłem po pierwszą muchówkę. Już w drodze powrotnej ze sklepu wędkarskiego, wstąpiłem do Empiku, gdzie zakupiłem „Wędkarstwo muchowe” Adama Sikory. I zaczęło się – prasa wędkarska, fora internetowe, koledzy po kiju, filmy instruktażowe. Po nabyciu pierwszej porcji wiedzy teoretycznej i kilku treningach na bezrybnej rzece, kierowany wyobrażeniami o wielkich pstrągach, postanowiłem poddać się próbie w boju. Wybór łowiska był prosty – Czarna Przemsza, łowisko specjalne, które niebawem będzie obchodzić dwudziestolecie swojego istnienia. Jedna z nielicznych rzek na Śląsku, gdzie można spotkać pstrągi. Woda dość łatwa technicznie,  a dzięki systematycznym zarybieniom oraz ochronie, daje szansę na spotkanie z ciekawą rybą.

Pobudka nie jest ciężka, zaskakująco szybko wyskakuję z łóżka i spoglądam na zegarek. „Pięć minut przed budzikiem, szacuneczek, stary!”. Odruchowo nastawiam wodę na kawę i spoglądam na termometr. Słupek rtęci niespecjalnie chce przekroczyć magiczne zero, ale co tam, jest jeszcze wcześnie. Nie jest źle, mamy przecież 10 marca. W telewizji podają prognozę na dziś, ma być ciepło, ale pochmurnie – poezja dla moich uszu. Spoglądam na przygotowany sprzęt, sprawdzam czy wszystko jest – głupio byłoby czegoś zapomnieć.

Muchówka, pudełko z muszkami, kamizelka, czapka, polaroidy, przyponówki, obcinaczki, szczypce, aparat, podbierak, dokumenty... Wszystko jest. Jeszcze jeden rzut oka na termometr, zaraz będę mógł jechać. Słoneczko powoli wychodzi zza bloku, wybija „godzina zero”, hyc i znikam. Graty lądują w samochodzie, poczciwa Renia odpala „od kopa” i już jestem w drodze na Czarną Przemszę. Z głośników wydobywa się śpiew Davida Gilmoura - nie ma to jak Pink Floyd w drodze nad wodę!


abc21d515v

Wybieram odcinek powyżej mostu drogowego na trasie Warszawa-Katowice w Wojkowicach Kościelnych. Tam wolno łowić tylko na muchę. Jeszcze tylko wizyta w barze „Nad strumykiem”, zakup licencji, kilku muszek i już jestem nad rzeką. To co tam zastaje nie napawa mnie optymizmem, zdaje sobie sprawę, z faktu, że nie będzie to kameralna wyprawa.

Chociaż, czemu się dziwić? Nie tylko mnie dał się we znaki wędkarski post. Muszkarze dzielnie brodzą w chłodnej wodzie, obławiając co ciekawsze miejscówki. Wieści nie napawają optymizmem. Ktoś coś złowił, ale zdarzenie to urosło do rangi legendy i bohater został objęty programem ochrony świadków. Tu skubnięcie, tam wyjście malucha – ot klasyka, ale co mam robić? Wracać do domu?

Jest już całkiem ciepło, choć mocne podmuchy wiatru troszkę zniechęcają do długiego spaceru. Na szczęście sytuację ratuje wyłaniające się co jakiś czas słoneczko, dające przyjemne uczucie ciepła. Tego ciepła, na które tak czekałem, do którego tak bardzo tęskniłem.

 Rezygnuję z ciepłej kurtki na rzecz wiatrówki z polarem. Kamizelka na grzbiet, wędka do ręki i w drogę. Na końcu sznura wisi streamer na wpuszczaki, a na skoczku niewielki kiełż. Pierwsze kroki kieruję na większą płań, gdzie w spokoju mogę się rozgrzać. Nikogo tutaj nie ma, nikt mnie nie widzi, nikt nie będzie się śmiał, drzewa nie czyhają na moje muszki, więc mogę spokojnie sprawdzić czy umiem rzucać. Rzut z nad głowy i rzut rolowany – to w zupełności wystarczy. Może nie jestem mistrzem, ale wszystko przyjdzie z czasem.

Niestety, patrząc na rzekę w tym miejscu, jestem zupełnie zdezorientowany, brak mi weny, więc po krótkim spacerku postanawiam zjechać nieco niżej, na odcinek spinningowo-muchowy, który znam o wiele lepiej. W samochodzie zrobiło się podejrzanie ciepło... Przyzwyczajony do zimowej aury, najwyraźniej zachowawczo zbyt mocno odkręciłęm ogrzewanie.  Z opuszczoną szybą i uśmiechem na twarzy oraz nadzieją na spotkanie swojej ryby, jadę w dół rzeki. Sprawnie przeskakuję przez „Gierkówkę” i już jestem na miejscu. „O matko! Co ja sobie myślałem!?”, tutaj ludzi jest znacznie więcej. Nie gaszę silnika, odpalam papierosa i szybka decyzja – jeszcze niżej!

Po kilku minutach jestem na starym parkingu niedaleko mostu kolejowego. Ani jednego samochodu, cisza, spokój, tego szukałem. Idąc w górę rzeki, co jakiś czas mijam wędkarzy – a to spinningistów, a to muszkarzy, czasami z kibicami. Wszyscy zgodnie meldują bezrybie. „Kolega dzwonił i mówił, że gościu obok niego mówił, że dzisiaj sąsiad złowił pstrąga”, „panie, jak tu ma ryba być, jak nie zarybiajo?”...  Nihil novi, a swoje trzeba zrobić. Nieśpiesznie zaczynam obławiać swoje bankówki – tu rynienka, tam wyrwa w burcie...

Nie idzie mi to, a w pudełku na muszki jest coraz więcej miejsca. Dochodzi jedenasta, czas na przerwę, z plecaka wyjmuję termos z kawą i chowam się za linią drzew. Przycupnięty na uboczu, pałaszując przepyszną bułkę spoglądam na mijających mnie wędkarzy. Wydaje mi się, że to są wyścigi – wszyscy jakby biegiem, bez zastanowienia... Delektując się kubkiem kawy, słucham śpiewu ptaków, które też cieszą się na nadejście wiosny.

Są tuż za moimi plecami, niewidoczne, ale wyraźnie zaznaczające swą obecność radosnym ćwierkaniem. „Wiem, wiem, wiem, już idę, co złego to nie ja”. Jest już dobrze po jedenastej, temperatura zbliżyła się do obiecywanych w prognozie ośmiu stopni. Pomimo braku sukcesów jestem zadowolony. Zima była dla mnie prawdziwą drogą przez mękę, dlatego cieszę się każdą chwilą nad wodą. Rozkoszuję się przyjemnym ciepełkiem, które serwuje mi ta nasza najbliższa gwiazda.

abc23lcxlc

Spoglądam na rzekę, uregulowaną i zdewastowaną, ale jednak mającą swój urok. W promieniach słońca widzę pstrążka schowanego za kamulcem. Odpalam kolejnego papierosa i... zaraz, zaraz! Wróć! Ryba! Jest, stoi na samym środku rzeki, przyklejony do niewielkiego kamienia. Powolutku podchodzę bliżej, nisko na nogach, klękam na brzegu i obserwuję. No tak, zgadza się, jest ryba, niewielki, ale prawdziwy pstrąg tęczowy. Spoglądam w górę i w dół rzeki, aby się upewnić, że nikt mi nie przeszkodzi. Na przyponie streamer i kiełżyk na skoczku.

Wykonuję rzut, ale zapominam, że w ręku mam muchówkę, a nie solidny spinning. Sznur z impetem ląduje nad głową niedoszłej zdobyczy, która – jakby chciała powiedzieć „Żenada gościu, ja spadam, cześć” – odpływa w sobie tylko znanym kierunku. Plaśnięcie jakie wydaje ręka w momencie uderzenia o czoło, przyciąga uwagę spinningistów obławiających zakręt w górze rzeki. Zasłużyłem sobie...

Dwa stare porzekadła, „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” i „nie złowisz ryby tam, gdzie jej nie ma” definiują moją taktykę. Postanawiam szukać ryb „na oko”, pomijam obiecujące miejscówki, szukam ryb. Pomalutku, na ugiętych nogach przemieszczam się brzegiem rzeki, zaglądam pod każdy kamulec, pod każdą trawkę, nieśpiesznie obserwuję wodę w poszukiwaniu swej zdobyczy – niczym bocian! 

Gdy tylko słońce chowa się za parawanem chmur, robię przystanek i cierpliwie czekam. Pewnie śmiesznie to wygląda, ale co mi tam. Tym razem zapowiada się na dłuższe „zaciemnienie”, przecieram polaroidy, siadam za kępką wyschniętej trawy i czekam. W pierwszych promieniach słońca widzę wyraźnie – pstrąg! Druga szansa! Trzeciej może nie być, więc muszę się przyłożyć. Ten jest zdecydowanie większy, też przyczajony za kamieniem poniżej placka wodorostów. Milion myśli na sekundę – marzec, pokarm pstrąga, pijawki, nimfa, sznur pływający, podać przynętę wyżej, sznur tonący, robaki, glajcha... Rezygnuję ze skoczka i drżącymi rękoma uwiązuję brązkę.Tym razem mam na uwadze fakt, że łowię muchówką i starannie podaję przynętę powyżej stanowiska ryby.

 „Bingo! Ten rzut mi wyszedł!”.

Widzę wyraźnie, że mucha kieruje się w dobrym kierunku, serce wali coraz szybciej. Nie jestem pewien czy pstrąg zareaguje. Przynęta zbliża się do stanowiska pstrąga, a moje tętno jest poza wszelkimi normami. Ryba leniwie, jakby od niechcenia, korzystając z siły płynącej wody, podnosi się nieznacznie i chwyta przynętę. „O matko! Co teraz!?” Serce mam w gardle, także wyżej nie podejdzie. Zacinam delikatnie z wędki i czuję przyjemny ciężar. Co za uczucie, prawdziwy „full contact”. Obawy o nieumiejętność holowania ryby muchówką szybko znikają - ręka trzymająca sznur pracuje tak, jakby nic innego w życiu nie robiła. Przeciwnik serwuje mi cały wachlarz swoich możliwości – ucieka z prądem, skacze na ogonie, kręci młynki, muruje do dna, szuka zawad, których tutaj nie brakuje. Pomimo tego, nie martwię się, z moich ust wydobywa się gromki śmiech. Nawet nie zauważam kiedy, za moimi plecami pojawiają się kibice, odłożyli swoje spinningi i przyszli zobaczyć „mistrza w akcji”. Niestety, będę musiał ich rozczarować, nie ma mistrza, ale jest akcja. Pewnie wyglądam jak wariat, ale tym to właśnie jest – wariactwem.

Widzę, że ryba się poddaje, zaczynam zastanawiać się nad podebraniem i zdaję sobie sprawę z tego, że... Podbierak leży sobie w bagażniku samochodu. „Niech to szlag!”. Na szczęście obserwatorzy nie pozostają obojętni i oferują swoją pomoc. Zmęczony, ale niesamowicie zadowolony, podbieram swoją zdobycz. „Ależ ciężki!” Nigdy nie ważę, ani nie mierzę złowionych ryb, ale ten jest naprawdę spory. Przynęta pewnie tkwi w pysku ryby, nie mam wątpliwości, że faktycznie – skusiłem ją na muchę!

abc28irtq9

Jakby nie patrzeć – sukces! Jednak nie spoczywam na laurach. Doprowadzam się do jako takiego stanu używalności, tłumaczę ciekawskim spinningistom, że to mój muchowy debiut i nie jestem odpowiednią osobą, która może ich wprowadzić w annały wędkarstwa muchowego. Żegnam się z sympatycznymi wędkarzami, życzę klasycznego „połamania” i szukam dalej. Warto! Już kilkadziesiąt metrów niżej widzę kolejnego pstrążka. „Nie zmienia się zawodnika, który zwycięża”, prawda?

Dlatego też brązkę zostawiam w spokoju i niczym doświadczony muszkarz, podaję ją powyżej tęczaka. Widzę wyraźnie, że mucha mija rybę, jeszcze chwila i rzucę jeszcze raz, ale zaraz, zaraz - ryba odwraca się i atakuje przynętę! Serce znowu podskakuje do gardła, puls rośnie, jest mi gorąco. Czyżby powtórka z rozrywki? Pudło! Ryba najzwyczajniej w świecie nie trafia. Ślepa czy jak!?  Zdaję sobie sprawę, że kolejnej szansy nie będzie. Nie ma co kusić losu, który i tak był dla mnie łaskawy.  Wracam do domu, racząc się muzyką Pink Floyd. Nieco zmęczony, ale jednak wypoczęty. Tylko wędkarze tak mają. Baterie naładowane.

Teraz już wiem, że jak na pstrągi, to tylko z muchówką. Wpadłem.

Marcin Pisarski


Nie masz uprawnień do komentowania. Zaloguj się